Chciałam Ci dzisiaj opowiedzieć o podróży. Nie o takiej z serii „wsiąść do pociągu byle jakiego”, ale o podróży życiowej. Warto ją odbyć, nawet jeśli wraca się do tego samego miejsca, skąd się wyruszyło. Bo wraca się będąc już kimś innym.
Nazywam się Angelika Śniegocka i mieszkam w Katowicach. Tutaj się urodziłam i tutaj kilka razy powracałam. Kiedy mówię Katowice, to co tak naprawdę widzisz? Spodek? Kopalnie i hałdy górnicze? Ale Katowice to także najbardziej zielone duże miasto w Polsce, NOSPR, Henryk Mikołaj Górecki i Kazimierz Kutz, piętnujący „śląską dupowatość”. Bo na Śląsku od zawsze panował kult pracy, skromność i pragmatyzm.
W swoim pokoju, przy biurku oświetlonym słabymi promieniami słońca wpadającymi nieśmiało przez wysokie okno parteru kamienicy, siedzi 18-letnia dziewczyna. Zapamiętale skrobie ołówkiem wiersz w małym, bordowym notesie. W pewnej chwili do pokoju wchodzi mężczyzna – jej tata – którego tydzień temu zobaczyła na Okęciu po raz pierwszy po 9 latach. Dopiero niedawno zalegalizował swój pobyt w Stanach i mając w ręku zieloną kartę przyjechał na miesiąc do żony i córki. „Co robisz?” – pyta. „Piszę wiersz” – odpowiada nastolatka. „Bądź praktyczna i nie marnuj czasu. Ucz się lepiej angielskiego. To da ci chleb, kiedy zamieszkasz w Stanach.”
Do Stanów pojechałam z mamą już rok później. Jednak nie po to, by zarabiać na chleb, ale zlikwidować mieszkanie taty po jego nagłej śmierci na zawał. Z planów na wspólne życie w Stanach zostały nici. Chciałam wracać jak najszybciej do Polski, kiedy brat mojej mamy złożył mi propozycję opłacania tam studiów pod jednym warunkiem – że będzie to chemia. Liczył, że pójdę w jego ślady. Powiedziałam, że chemia mnie nie interesuje. Do dzisiaj pamiętam jego rechot, kiedy to usłyszał: „A ty myślisz, że mnie tak bardzo interesuje? 8 godzin śpię, 8 godzin pracuję, to jeszcze 8 godzin mogę robić to, na co mam ochotę.” Nie przekonało mnie to. Nawet wtedy, gdy parabank, w którym mój ojciec zainwestował wszystkie oszczędności swojego życia, przestał odbierać telefony. Z gazet dowiedziałam się, że splajtował, nie miał żadnych gwarancji państwa, a jego właściciele uciekli na Kubę.
Wróciłam do Polski bez złamanego dolara w kieszeni i zaczęłam uczyć angielskiego w prywatnej szkole. Nadszedł czas egzaminów na studia, a ja nie dostałam się do wymarzonej szkoły teatralnej. Wybór innych studiów nie był dla mnie oczywisty. W latach 90tych na uczelniach wiało nudą, więc po odrzuceniu marketingu i zarządzania, kierunków nauczycielskich i ścisłych, drogą eliminacji poszłam na prawo. Mama była bardzo zadowolona, bo sama chciała zostać adwokatem, ale rodzinna legenda głosi, że małżeństwo jej w tym przeszkodziło.
Studiując prawo szybko zrozumiałam, że to nie to. Na trzecim roku chciałam zrezygnować. Wtedy koledzy z grupy przemówili mi do rozsądku: „Nie oblałaś jeszcze żadnego egzaminu i chcesz zrezygnować? Co ci szkodzi zostać magistrem prawa, skoro tyle się już nawkuwałaś? ” W sumie, co mi szkodzi – pomyślałam. Zostałam. A poszukując dla siebie jakiejś odskoczni, poszłam się uczyć w szkole psychotronicznej. Jeśli zastanawiasz się teraz, co to właściwie jest, to zapytaj wujka Googla. W dużym skrócie – uczysz się tam takich rzeczy jak astrologia, Tarot czy widzenie aury. Od tego czasu na prawie zaczęli mówić o mnie „czarownica”.
Kiedy zostałam magistrem prawa wiedziałam już, że to na pewno nie dla mnie. A mimo to poszłam na aplikację, żeby nie robić przykrości mamie. Radość mamy trwała jednak krótko – zdałam egzamin, ale znalazłam się tuż pod kreską listy przyjętych. Wciąż pamiętam ten dzień, gdy stojąc pod korkową tablicą z wynikami egzaminu doznałam uczucia niewyobrażalnej ulgi, że mam to już za sobą. Dzisiaj, pytana o zawód mówię, że jestem prawnikiem, który nie przepracował w zawodzie ani jednego dnia. I jestem z tego dumna.
Ruszyłam na rynek pracy. Wtedy pracy nie szukało się w internecie, tylko chodząc od firmy do firmy albo kupując Gazetę Wyborczą z poniedziałkowym dodatkiem Praca. Idąc co tydzień do kiosku modliłam się w duchu, aby tym razem dodatek był gruby. Bo kiedy był chudy wiedziałam, że przez kolejny tydzień nie wyślę żadnego listu zaczynającego się od słów „W odpowiedzi na Państwa ogłoszenie opublikowane w GW dnia…” Takie tygodnie działały bardzo dołująco na moją psychikę. A było ich całkiem sporo, zanim dostałam ten upragniony telefon z zaproszeniem na rozmowę w sprawie pracy.
To był czas, gdy bezrobocie w Polsce sięgało 15% i z dyplomem prawnika startowałam na stanowisko sekretarki w średniej wielkości polskiej firmie. Kilka pań zostało zaproszonych na rozmowę na tą samą godzinę i czekały na wejście do prezesa na krzesłach pod ścianą, jak w poczekalni u lekarza,. Rozmowa rekrutacyjna trwała 5 minut. Byłam tak zdesperowana i tak bardzo chciałam pracować, że na pytanie o oczekiwania finansowe powiedziałam najniższą krajową. I zaczęłam pracę od kolejnego tygodnia.
Cóż, życie sekretarki nie należało do najłatwiejszych. Wiedziałam, że nie chcę do końca życia być ostatnim ogniwem łańcucha pokarmowego biurowej polityki, parzyć prezesowi kawy i tworzyć kolorowych wykresów w Excelu. W branżowym czasopiśmie „Sekretariat” przeczytałam, że „każda sekretarka nosi w torebce buławę managera.” Wzięłam to sobie do serca. Zadałam sobie pytanie – co mogłabym robić innego w tej albo innej firmie? Poszłam za własne pieniądze na roczne, weekendowe studium menadżerów personalnych w Łodzi. Prawo pracy znałam ze studiów i lubiłam pracę z ludźmi, chciałam nauczyć się kadr i płac.
Mniej więcej po roku pracy na stanowisku sekretarki nastał dzień, w którym moja firma została przejęta przez dużego gracza. Dostałam ofertę przedłużenia umowy od nowego pracodawcy i drugą, od mojego szefa. Zaproponował mi prowadzenie kadr i płac w innej swojej spółce. Zapytałam go, czy się nie boi, bo nigdy tego nie robiłam. Zaśmiał się: „Przecież jesteś prawnikiem, poradzisz sobie”. Wynegocjowałam nazwę nowego stanowiska, podwyżkę i tak z „sekretarki szefa”, w wieku 30 lat zostałam kierownikiem działu kadr i płac, któremu podlegało dwóch pracowników – zaopatrzeniowiec i majster budowlany. Ze strachu przed popełnieniem błędu nie spałam po nocach. Dziś trudno w to uwierzyć, ale wtedy wujek Google chodził do przedszkola i nie znał odpowiedzi pytania typu jak obliczyć wysokość zasiłku macierzyńskiego. Uczyłam się wszystkiego w przyspieszonym tempie, oczywiście po godzinach.
Biznes mojego szefa nie kręcił się jednak dobrze i po kilku miesiącach przyszedł do mnie z wiadomością, żebym szukała sobie nowej pracy. Znalazłam etat w teatrze jako główny specjalista ds. pracowniczych. Kiedy dzisiaj ktoś pyta mnie jak zmotywować zespół, mówię mu „idź do teatru”. Tam każdy jest zmotywowany – od bileterki, przez fryzjerkę po aktora. Jeśli człowiek nie odszuka sam w sobie motywacji do pracy, sam nie nada sensu temu co robi, to nikt inny nie jest w stanie go zmotywować.
Spędziłam w teatrze cudowne 2 lata, oglądając po pracy wszystkie nowe spektakle, co zostało mi zresztą do dzisiaj. Odeszłam, bo przestałam rozwijać się zawodowo. Wiedziałam, że aby iść dalej muszę zmierzyć się z pracą w międzynarodowej firmie. Dostałam ofertę pracy od Włochów, w branży automotive. Wydawało mi się, że jest to świetna szansa na poznanie międzynarodowych standardów pracy. No właśnie – wydawało mi się. Na hali produkcyjnej panowała metoda zarządzania przez przekleństwa, a lojalność kluczowych pracowników kupowało się zastraszaniem. Zbyt późno dowiedziałam się, że byłam czwartą osobą na stanowisku kierownika działu personalnego w ostatnim roku. I mnie również nie przedłużono umowy. W jednej chwili moje marzenia o pracy w wielkim świecie pękły jak bańka mydlana. Pozostał żal i rozgoryczenie.
Po pół roku bezrobocia znalazłam pracę w firmie świadczącej usługi komunalne dla miasta. Większość pracowników, także tych biurowych, wstydziła się swojej pracy. Bo praca „w śmieciach” nie jest tym, czym chciałabyś się pochwalić znajomym na imprezie. Moją sytuację komplikowało to, że raportowałam do dwóch członków zarządu i każdy z nich miał inny pogląd na sprawy, którymi się zajmowałam. Czułam, że z każdym dniem grunt coraz bardziej pali mi się pod stopami i muszę się ewakuować.
Bezrobocie w Polsce było w pełnym rozkwicie. Folder z ogłoszeniami na które odpowiadałam, pękał w szwach. Wysyłałam setki aplikacji. Byłam na kilkudziesięciu rozmowach rekrutacyjnych, po których nikt nie zaproponował mi pracy. Nie wiedziałam, gdzie popełniam błąd. Nikt nawet nie dał mi uczciwej informacji zwrotnej, z której mogłabym dowiedzieć się, co konkretnie mogę poprawić, aby następnym razem poszło mi lepiej. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że to wszystko nie jest takie proste i że mogę nie zdążyć znaleźć nowej pracy przed otrzymaniem wypowiedzenia, a wtedy moja sytuacja będzie jeszcze trudniejsza.
Na szczęście poznałam Sławka. Miał bogate doświadczenie zawodowe, zarówno jako właściciel firmy, jak i dyrektor w dużych firmach, w których zatrudniał setki ludzi. Pokazał mi moje błędy.
To od niego po raz pierwszy usłyszałam, że jestem produktem na rynku pracy. Miałam w sobie duży bunt, żeby to zaakceptować. Bo wierzyłam w coś innego.
Wierzyłam, że pracodawcy zależy na poznaniu mnie jako człowieka, Że będzie mu zależało na tym, aby mieć w zespole kogoś o bogatym wnętrzu, szerokich zainteresowaniach, chętnego do rozwoju. Na rozmowach rekrutacyjnych zawsze mówiłam prawdę, nawet wtedy gdy nikt o nią nie pytał. Byłam nieśmiała i jako introwertyczka nigdy nie próbowałam „dobrze się sprzedać”. Ufałam, że dobra praca sama się obroni. Czy można się dziwić, że nie dostawałam ofert pracy?
W pewnym momencie dotarło do mnie, że jeśli chcę zmienić pracę, to muszę zmienić podejście. Jak powiedział Einstein „Szaleństwem jest zachowywać się w ten sam sposób i oczekiwać innego rezultatu”.
Posłuchałam więc wskazówek mojego mentora, a potem już także partnera i w ciągu trzech tygodni dostałam ofertę zatrudnienia w Krakowie. Wydawało się to wspaniałym zrządzeniem losu. Miałam pracować w amerykańskiej firmie, używać na co dzień angielskiego i zarabiać dwa razy tyle, co w „śmieciach”. Stanęłam jednak przed dylematem, jak pewnie wiele kobiet w mojej sytuacji, co wybrać: związek na miejscu czy karierę w innym mieście? Wybrałam karierę i przeprowadziłam się do Krakowa, bo nie było mnie wtedy stać ani na samochód, ani na koszty codziennego dojazdu.
W mojej pierwszej prawdziwej korporacji pracy było naprawdę dużo. Wszystko było nowe i trudno mi było to ogarnąć. Pracowałam codziennie do 21, wracałam do wynajętej kawalerki prosto do łóżka, a w piątkowe popołudnia wsiadałam w pociąg i jechałam do domu, do mojego ukochanego. Był to nie tylko odważny krok zawodowy, ale i wystawienie naszego związku na próbę. Nie wszystkie bliskie mi osoby zaakceptowały moją decyzję o wyjeździe, nie wszyscy byli w stanie zrozumieć moją ogromną determinację, by mieć w końcu satysfakcjonującą i rozwijającą mnie pracę. Niektórzy uważali, że dla kariery postawiłam poświęcić życie osobiste. Było mi naprawdę przykro.
Miałam 34 lata i chciałam tylko pracować w normalnej firmie, realizować się zawodowo. Szukając pracy przez kilka ostatnich miesięcy czułam się tak, jakbym stała na stacji, z której odjedzie zaraz ostatni pociąg i tylko ode mnie zależy, czy odważę się wsiąść. Nie miałam już 20 lat i nie mogłam być na utrzymaniu mamy emerytki albo partnera. To przecież on nauczył mnie jak walczyć o siebie i swoje marzenia. Mogłam oczywiście zostać na tym peronie i czekać. Wysłałabym jeszcze kilka CV i poddała się po kolejnej próbie uznając, że tak już jest i na nic lepszego mnie nie stać.
Praca w renomowanej firmie w Krakowie była moim ogromnym sukcesem i dawała wiele radości. Wiele się tam nauczyłam. Ale moja rzeczywistość była cały czas podzielona na dwa odrębne światy: pracę w Krakowie i partnera w Katowicach. Było mi trudno. Tęskniłam.
Dlatego bardzo ucieszył mnie pewien telefon – tuż przed świętami Bożego Narodzenia zadzwonił do mnie headhunter. Wiedząc, że jestem ze Śląska, kusił propozycją pracy w Gliwicach. Po raz kolejny zaryzykowałam. Przyjęłam ofertę pracy w mało znanej firmie i po roku pracy w innym mieście wróciłam do domu.
W następnym roku wyszłam za mąż, potem urodziłam syna. Po 5 latach po raz kolejny zaryzykowałam zmianę pracy, aby zostać dyrektorem ds. rozwoju talentów, tym razem w znanej i dużej, międzynarodowej korporacji. Mówi się, że kto stoi w miejscu, ten się cofa i ja akurat w to wierzę. Dlatego gdy po 3 latach dostałam propozycję awansu i zaczęłam odpowiadać za 14 krajów, przyjęłam ją. Ale od tego momentu ważniejszy w mojej pracy stał się Excel niż ludzie i to mi nie odpowiadało. Zaczęłam właśnie zastanawiać się, co mam dalej robić, gdy pewnego dnia znowu zadzwonił telefon. Mój były szef z poprzedniej firmy miał dla mnie propozycję.
Mówi się, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Ale mało kto zna prawdziwy sens tej sentencji. Heraklit chciał przez to powiedzieć, że nie sposób wejść dwa razy do tej samej rzeki. Bo wszystko płynie i rzeka nie jest już taka sama. Firma, do której wróciłam też nie była tą samą firmą – była dwa razy większa i bardziej złożona. Pracuję w niej kolejnych 5 lat, drugi raz.
Każda z nas ma swoja pasję – moją jest praca, w której mogę się realizować i zmierzać z ciekawymi wyzwaniami. To dlatego zostałam finalistką ogólnopolskiego konkursu Top Manager HR, występuję jako prelegentka na konferencjach i piszę eksperckie artykuły do branżowych miesięczników. Wydałam też książkę „Rozmowa kwalifikacyjna. O czym nie wiedzą kandydaci do pracy czyli sekrety rekrutujących” która miała już 4. wydania i sprzedała się w ponad 13 tys. egzemplarzy. Od 12 lat prowadzę sesje coachingu i mentoringu kariery, pomagając kobietom ruszyć z miejsca zawodowo.
Gdy patrzę wstecz na swoje życie zawodowe, to myślę sobie, że każda praca może nas czegoś nauczyć, jeśli tylko jej na to pozwolimy. Nawet najgorsza była etapem w drodze, którą musiałam przejść, aby odważyć się pozostać sobą.
Głęboko wierzę w to, że tylko podejmując ryzyko mamy szansę kształtować swoje życie. Znaleźć się w lepszym świecie, którego do tej pory nie znałyśmy. A te wszystkie ograniczenia związane z wykształceniem, doświadczeniem, wiekiem, umiejętnościami, miejscem zamieszkania, poczuciem własnej wartości… to wszystko tkwi w Twojej głowie. To są bariery, które możesz pokonać, jeśli przestaniesz wierzyć, że w sposób jednoznaczny określają Twoją przyszłość. Wystarczy tylko, że pójdziesz swoją drogą.
Mocno Ci w tym kibicuję!
Czytałam z zapartym tchem 🙂 Super porywająca opowieść. Gratuluję drogi życiowej ! 🙂
Pięknie dziękuję! Porywających opowieści nauczyłam się z książki Aleksandra Więcka – „Jak mówić o sobie dobrze”. POLECAM!